Z archiwum UFC
fot. Zdjęcie: UFC
Udostępnij:

Z archiwum UFC: Powrót do przeszłości!

Z archiwum UFC

 

Odcinek pierwszy – UFC 1 – 15 – are you ready? Let’s get it on!

Jak zapewne Większość z Was wie, magia zaczęła się w listopadzie 1993 roku, kiedy Arte Davie i Rorion Gracie (nie, Dana Wite nie jest tu od początku) zapraszają ośmiu facetów reprezentujących różne sztuki walki, chcąc sprawdzić, który z nich wygra. Decydują się na formułę turniejową, gdzie niczym na olimpiadzie jest drabinka, a mistrz musi stoczyć podczas jednego wieczoru 3, albo nawet 4 walki.

Podczas pierwszych gal, w zasadzie nie ma reguł (tak, zdarzyło się, że ciągnęli się za kłaki), nie ma (niestety) limitów czasowych, ani wagowych, za to ma być ostra młócka, niczym te pod dyskoteką w sobotnią noc.

Brzmi emocjonująco i na początku rzeczywiście tak było (moment, w którym zęby sumity – Teila Tuli, po soczystym kopniaku Gerarda Gordeau lądują w pierwszych rzędach niezapomniany), tyle że potem okazało się, że sześciu ze startujących zawadiaków zabrało noże na strzelaninę i są niczym więcej, niż ofiarami szalonego rewolwerowca. Dlaczego? Ponieważ przewidywali, że walka będzie odbywać się w stójce – będą ostro kopać i bić pięściami (gołymi, rękawice stały się obowiązkowe dopiero od UFC 14), może będzie jakiś klincz, może jak ktoś się wywali, to będzie można skopać go po twarzy.

Nie mieściło im się w głowie, że wszystko wyglądać będzie tak: rozpoczęcie walki – stójkowicz trzyma pozycję, facet w gi udaje że będzie uderzał, po czym nurkuje do nóg i walka się kończy. Jedyne pytanie, na które sobie odpowiadasz, to jak szybko Royce Gracie, albo Ken Shamrock podda tego biedaka. Jakby sklonować dużo późniejszą walkę Couture’a z Toneyem i odtwarzać ją raz za razem. Takie właśnie były pierwsze UFC.

UFC
UFC
It’s all about BJJ
UFC 1

Royce Gracie przebywa w klatce niecałe 5 minut, w trzech walkach odprawiając kolejnych rywali, zakładając im dźwignie, dusząc ich i bijąc w patrzerze. UFC 2 – zawodników jest 16, ale efekt ten sam – 4 walki, 9 minut i oczywiście Royce Gracie unoszący ręce w geście triumfu po finałowej walce z Patem Smithem.

Na czym polegał fenomen Royce’a? Jak to się stało, że ten ważący na co dzień 75 czy 80kg mężczyzna zdominował kategorię ciężką? Nic nie ujmując samemu Royce’owi, wszak był fantastycznym wojownikiem, to trzeba odpowiedzieć na tak postawione pytanie: jego fenomen opierał się na Brazylijskim Jiu-Jitsu. To co teraz jest absolutnym abecadłem dla każdego fana MMA – czyli garda w parterze, kontrola przeciwnika, poddania z dołu, dla rywali Royce’a było kosmosem. I on bezwzględnie to wykorzystywał.

BJJ jako sport narodził się w Brazylii, poprzez ewolucję judo i połączenie go z jedną z odmian zapasów. Autorem Jiu-jitsu był Japończyk – Maeda Mitsuyo (dzięki wikipedio), a jego pierwszym i najważniejszym uczniem Carlos Gracie – wujek Royce’a. To właśnie Carlos tworzy pierwszą komercyjną szkołę BJJ i zaraża całą rodzinę bakcylem tej sztuki walki. Wystarczy napisać, że 13. spośród 21. dzieci Carlosa miało czarny pas w BJJ (ponownie źródłem jest wiki). Co szalenie istotne dla przyszłego MMA, Brazylijskie Jiu-Jitsu jest mocno nastawione na rywalizowanie z innymi sztukami walki.

Głośne są historie, o wyzwaniach rzucanych przez szkoły BJJ innym gymom, aby ich podopieczni starli się ze sobą na macie. I pochodną tego podejścia jest właśnie UFC 1 – zorganizowane przez przyrodniego brata Royce’a – Roriona Gracie. Można więc powiedzieć, że cała inicjatywa była skrojona pod tę sztukę walki i niewątpliwie spełniła swój cel – po UFC 1 BJJ stało się znane na cały świat.

Pierwszym zawodnikiem, który postawił się Royce’owi w ośmiokątnej klatce UFC był dopiero Kimo Leopoldo podczas UFC 3. Kimo to facet znany również z tego, że wchodził do tej walki z wielkiem krzyżem na plecach i wytatułowanym imieniem Jesus na korpusie. Dla publiczności sam fakt, że rywal nie jest przez Royce’a upokarzany i Gracie nie wyciera nim maty jest sporym zaskoczeniem.

Kimo jako pierwszy umie bronić się (do czasu) przed dźwigniami i stawia solidny opór brazylijskiemu mistrzowi. Mimo tego, że przegrywa, to zmusza Royce’a do rezygnacji z dalszego uczestnictwa w turnieju, przez co UFC 3 – The American Dream ma zupełnie kuriozalny finał (czy jest tu ktokolwiek, kto bez wujka googla umie podać nazwisko jego zwycięzcy?), w którym nie występuje żaden zawodnik, który walczyłby w rundzie półfinałowej…

Nadchodzą zapaśnicy

Tak, jak już pisałem – najistotniejszym co należy pamiętać z pierwszych nastu gal UFC, było to że parter rządzi. Bez parteru nie istniejesz, chociażbyś był Mike’iem Tysonem w jego sztosie, czy Frazierem z czasów trylogii z Alim. Stójkowicze są kompletnie nieprzygotowani na obalenia, nie umieją się przed nimi bronić, nie umieją neutralizować ground and pund, nie wiedzą jak ochronić się przed poddaniami. Są, jak skalarki w akwarium z piraniami i wierzcie mi, albo nie – nie wygrali żadnego turnieju w UFC.

Wygrywa brazylijskie Jiu-jitsu, czego najlepszym dowodem będzie kolejne turniejowe zwycięstwo Royca Gracie, podczas UFC 4 (w ten sposób ustawi rekord 11 zwycięstw z rzędu w UFC, który pobije dopiero Anderson Silva mniej więcej 15 lat później). W finale Brazylijczyk podda Dana Severna – człowieka nazywanego Bestią, który wytyczy zupełnie inny kierunek rozwoju MMA. Severn trenuje przed galą – jak mówi legenda – tylko parę dni. Nie zna się na sportach uderzanych, umie za to obalić, umie założyć duszenie i umie bić, jak ten drugi leży. Jest potężnym i niezwykle silnym facetem, który z ogromną łatwością będzie strącał rywali, niczym pionki na szachownicy. UFC 5 pada jego łupem w 9 minut – rywale nie istnieją. Ten znakomity zapaśnik zapoczątkował erę, która trwała wiele lat, a która polegała na totalnej dominacji amerykańskich przedstawicieli tej sztuki walki.

Dlaczego tak się stało? W zasadzie najlepiej wytłumaczył to Randy Couture – „zapaśnik sam wybiera, w jakiej płaszczyźnie będzie walczył – kiedy chce, to obali przeciwnika, kiedy lepiej czuje się w stójce, to będzie wymieniał ciosy”. Patrząc na dzisiejsze MMA wiemy, że już nie zawsze tak jest, ale wówczas – podczas pierwszych gal, obrony przed obaleniami dopiero raczkowały. Zatem umiejętność obalania, to pierwsza część składowa fenomenu zapasów. Druga, to umiejętność ciągłej kontroli rywala w parterze – znakomicie prezentuje to w dzisiejszych czasach Khabib (chociaż on sam wywodzi się nie z greco-roman wrestling a z sambo) – przeciwnik nie jest w stanie wstać, a na każdy jego ruch zapaśnik reaguje kontrą, niczym anakonda na wierzganie swojej bezbronnej ofiary.

Ponownie – dzisiaj znamy takich ludzi, jak Bisping, którzy wstają z parteru w jakiś zupełnie niesamowity sposób, ale nie w 1994 czy 1996 roku. Po trzecie zapaśnicy świetnie spychają rywali pod siatkę i umieją tam idealnie zneutralizować atuty przeciwnika. Znakomicie też potrafią pod samą siatką obalać. Mistrzami tego typu walk byli wspomniany już kilkukrotnie Randy Couture, czy Tito Ortiz. Ta kontrola pod siatką potrafiła zupełnie odbierać rywalom jakąkolwiek wolę walki. Czwarta rzecz, to ich znakomite przygotowanie fizyczne. Zapasy są bardzo starą dyscypliną i niezwykle popularną w amerykańskich uniwersytetach. Tam fantastycznie potrafiono przygotować zawodnika właśnie atletycznie, stąd zapaśnicy mieli świetną kondycję i fenomenalną wprost siłę (tu idealnym przykładem był późniejszy dominator Matt Hughes, który rzucał swoimi rywalami po macie, niczym szmacianymi lalkami).

I wreszcie rzecz piąta – byli doskonale przygotowani do zbijania wagi. To oczywiście nie miało znaczenia, dopóki nie istniały kategorie wagowe, ale później już zdecydowanie tak. Umieli, jak nikt inny szybko wagę zbijać i szybko z powrotem ją odzyskiwać (Tito Ortiz w ten sposób wydawał się w niejednej walce o połowę większy od swojego rywala). Ponownie było to wyniesione z uniwersytetów, ale i ze sportu olimpijskiego, bo i mistrzowie olimpijscy szybko się w tym sporcie pojawiali (Lindland, Jackson). Dlatego po BJJ to greco-roman wrestling zaczął rządzić w oktagonie.

Żeby nie być gołosłownym – zapaśnicy wygrywają w zasadzie wszystkie gale UFC od numeru 5 do numeru 15 – Severn (UFC 5, Ultimate ultimate ’95, superfight o mistrzostwo podczas UFC 9), Frye (UFC 8 oraz Ultimate ultimate ’96), Coleman (UFC 10, 11 i 12), Couture (UFC 13), Kerr (UFC 14 oraz 15) nie mając sobie równych i wydaje się, że z marszu, bez wielkiego treningu w MMA będą ciągle zdobywać najwyższe laury. Czasem zdarza się, że przegrają jakiś superfight (np. Severn z Shamrockiem), czasem zdarza się, że pod ich nieobecność zwycięży ktoś inny (Ruas, Taktarov – UFC 6 i 7), ale ogólnie dominują w tym sporcie całkowicie.

Narodziny MMA, jakie znamy…

Trzy momenty, które sprawiły, że MMA nie stało się tylko kolejną odmianą zapasów, czy brazylijskiego Jiu-Jitsu. Trzy sceny, które będą zwiastować nadejście współczesnego MMA.

Nieco ponad 21 lat temu, dokładnie 7 lutego 1997 roku do Oktagonu wejdzie młody Vitor „The Phenom” Belfort. Będzie niczym Mike Tyson w swoich początkach i w ciągu 2 minut zniszczy Tra Telligmana i Scotta Ferrozzo. Pokaże coś, co dzisiaj znamy dobrze, a co wówczas, podczas UFC 12 musiało być szokiem – „explosive power punch”. Facet jest „ciężkim”, ale „ciężkim” tak szybkim, że zanim rywal zdarzy zejść do nóg, to jego twarz zostanie zasypana lawiną ciosów. A Ty krzyczysz przed monitorem: „tak, kurwa – właśnie na to czekałem”. Dzięki Vitorowi stójkowicze zaczną wstawać z kolan.

Mija kilka miesięcy – UFC 14 – pojawia się on – najlepszy uderzacz w ówczesnym momencie MMA – światowej sławy kickboxer – Maurice Smith i pokaże coś niesamowitego – umiejętność obrony w parterze w wykonaniu stójkowicza. Jego ponad 20 minutowa walka z Markiem Colemanem udowodni, że można rywalizować z zapaśnikami. I to nie tylko tak, że albo zgasisz im światło w ciągu pierwszych kilku minut, albo masz przerąbane. Nie, da się przed nimi bronić, da się uderzać z dołu itd. Smith jest moim zdaniem cholernie ważną postacią dla rozwoju tego sportu, niestety postacią bardzo często pomijaną.

Koniec 1997 roku – UFC Ultimate Japan, czyli inaczej UFC 15.5 – ostatnia gala, którą omawiam w tym odcinku. Złoty medalista olimpijski w zapasach – Kevin Jackson idzie na pewniaka po obalenie w walce o mistrzostwo świata wagi junior ciężkiej. Obalenie udaje mu się, jak zawsze – z łatwością. Tyle, że obalanym jest autor tych słów: „zapaśnicy są zbyt pewni siebie, wydaje się im, że po obaleniu już nic złego nie może im się stać – udowodnię im, że jest inaczej”. I Frank Shamrock wyciągnie dźwignię na ramieniu Jacksona wprawiając wszystkich wokół w osłupienie.

Te trzy sceny będą zapowiadały nadchodzącą zmianę, która oczywiście nie będzie polegała na tym, że zapaśnicy przestaną wygrywać – heloł, Randy Couture dopiero się rozkręcał i zdąży po drodze dwukrotnie skarcić Phenoma – ale będą musieli wzbogacać swój arsenał o stójkę, o poddania i o obronę przed jednym i przed drugim. Słowem – staną się prawdziwymi przekrojowymi zawodnikami MMA, których znamy dziś. A po drugiej stronie nie będzie brakować wszystkich tych, którzy rzucą im wyzwanie.

Jak to wyglądało, czyli otoczka…

Pionierski okres był zupełnie różny od dzisiejszy gal również produkcyjnie – walki odbywały się w małych obiektach, mieszczących raptem kilka tysięcy osób. Nie dzieje się to w Vegas, czy LA – pierwsze imprezy rozgrywają się w takich miastach, jak Denver, Charlotte (sic!), Tulsa (sic!), czy Casper w stanie Wyoming… Nie transmituje ich żadna poważna telewizja, a zapisy pierwszych gal można kupić jedynie na VHSach (dla młodszych czytelników – to takie duże kasety, które wkładało się do urządzenia, które nazywaliśmy video). Realizacyjnie jest oczywiście ogromna przepaść – nie ma muzyki do wejścia (i ten stan utrzyma się bardzo długo), nie ma zyliona kamer pokazującego walkę z każdej możliwej strony. Do tego zawodnicy występują w bardzo dowolnych strojach – kimonach, długich spodniach, za krótkich spodenkach itd.

Poza tym, aż do UFC 12 nie będzie żadnych limitów wagowych. Pierwszym wyłomem będzie podział na Lightweight, czyli walki zawodników lżejszych, niż 200 funtów i oczywiście dotąd znany Heavyweight . Pierwszym mistrzem w ramach innej kategorii wagowej, niż open właśnie podczas UFC 12 – Judgement day będzie Jerry Bohlander. Podczas kolejnego turnieju „lightweight” na kolejnej gali (UFC 13 – Ultimate force) pojawi się późniejsza gwiazda UFC – charyzmatyczny Tito Ortiz, który przegra finał z Guyem Mezgerem. Podczas UFC 14 – Showdown odbędzie się także pierwszy turniej wagi średniej, w którym zwycięży wielki olimpijski zapaśnik – Kevin Jackson.

Dosyć szybko, obok turniejów, pojawiają się również tzw. Superfight – czyli odpowiedź na kontuzje wykluczające z walk tych najlepszych, zanim uda im się dotrzeć do finałowej drabinki. Superstarcia były niezwykle istotne, ponieważ wytyczyły stopniowo drogę do powstawania kart walk, jakie znamy dzisiaj. Dzięki nim mistrz będzie wyłaniany w osobnej walce, a nie podczas turnieju. W ramach superfights oglądamy najlepszych zawodników z tamtych lat – Royce’a, Kena Shamrocka, Severna, Kimo, czy Taktarova.

Obok superfights szybko debiutują tzw. alternate bout, które pozwalały na wyłonienie osoby mogącej zastąpić w turnieju kontuzjowanego zwycięzcę jednej z walk. Z czasem ich liczba także będzie wzrastać już nie po to, żeby ich uczestnicy wskakiwali do turnieju, ale jako niezależne widowiska. Tak stworzą się podwaliny dzisiejszego undercardu.

Poza kategoriami wagowym pojawiają się stopniowo restrykcje dotyczące samych zasad walki – od UFC 3 sędzia może przerwać starcie. Od UFC 14 każdy musi używać rękawic i nie wolno kopać leżącego przeciwnika w głowę. Od UFC 15 nie można uderzać głową oraz w krocze…Co ciekawe, aż do UFC 21 walki nie mają podziału na rundy, długo nie mają również limitu czasowego, czyli sędziowie nie mogą wydać decyzji, co do wyniku i zawodnicy naparzają się dopóki jeden z nich nie odpuści. Słowem starcia mają jak najbardziej imitować „prawdziwą walkę”.

Tak ewoluowały reguły oraz sposoby tworzenia samych zestawień – powoli zbliżając się do stanu, który znamy obecnie. A kiedy pojawiły się największe ikony UFC, które odpowiadały za całą jej otoczkę przez wiele kolejnych lat? Jako pierwszy w oktagonie pojawił się „best in the business” – Big John McCarthy. Najlepszy sędzia ringowy w historii weźmie udział w każdej numerowanej gali od UFC 2, aż do UFC 77 prowadząc znakomitą większość wszystkich najważniejszych starć w tym okresie.

Wizytówka współczesnego UFC, czyli Joe Rogan pojawi się po raz pierwszy podczas UFC 12, ale potem zniknie na kilka kolejnych lat. Komentator Mike Goldberg dołączy w roku 1997 podczas UFC 15.5 odbywającego się w Japonii. Bruce Buffer zadebiutuje podczas UFC 10 i nie odda już tej posady (poza UFC 11) w zasadzie do dziś. Jak widać wszyscy wielcy świata amerykańskiej federacji pojawili się w niej już na początku jej istnienia.

UFC14
UFC
Czy pierwsze gale UFC były pasjonujące?

Wiedząc, jak rozwinęła się historia tej federacji – na pewno tak – każda zmiana w zasadach zbliżająca nas do dzisiejszego wyglądu tego sportu na pewno fascynuje. Zmiany w stylu prezentowanym przez zawodników także. Transformacja zawodników reprezentujących jeden styl walki w przekrojowych wojowników MMA – chociaż powolna – była absolutnie fantastycznym zjawiskiem.

Wszystko to prawda, ale gdyby nie współczesny kontekst, to pierwsze lata UFC były miejscami cholernie nudne i napiszę otwarcie – gdybym miał zostać fanem UFC w 1993, czy nawet 1996 roku, mając na rynku takie kontropcje, jak gale zawodowego boksu i walki typu Tyson – Hollyfield, to ktoś musiałby mi za to zapłacić. Przesadzam? Pewnie że tak – jestem dziennikarzem. Ale Wy wszyscy, którzy nie oglądaliście całych gal z lat 1993 – 1997 będziecie musieli zaciskać zęby, chcąc to nadrobić. Ludzie leżeli na sobie częstokroć po 10-15 minut. Walka o uchwyt połączona z powolnym obijaniem leżącego rywala z baśki – nie polecam. A już szczytem wszystkiego była najdłuższa walka w historii UFC, pomiędzy Graciem a Shamrockiem, która trwała 36 minut i zakończyła się…remisem.

Czy mój ton oznacza, że nie szanuję mistrzów ze wczesnych lat? Nic bardziej mylnego. Dawali czasami cholernie nudne walki, ale byli wielcy, wyznaczyli kierunki rozwoju MMA na wiele, wiele lat. Co więcej, gdyby zamienić tego niewielkiego faceta w białym kimono, który wchodził do oktagonu w towarzystwie całej swojej rodziny, na kolejnego Tanka Abbota, czy innego Paula Verlensa (z całym szacunkiem dla obu), to ten sport nigdy nie rozrósłby się do dzisiejszych rozmiarów. Byłby, niczym więcej, niż mordobiciem ku uciesze gawiedzi…

Mój prywatny top 5 tego okresu:

5. Mark Coleman

4. Randy Couture

3. Ken Shamrock

2. Dan Severn

1. Royce Gracie

Autor: Krzysztof Schechtel

 

Przeczytaj także: KSW planuje podbijać nowe rynki europejskie


Data publikacji: 12 listopada 2019, 13:48
Zobacz również

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *