fot.
Udostępnij:

Aktualności

Reprezentant Shark Top Team to jeden z najlepszych polskich zawodników zarówno wagi lekkiej, jak i półśredniej. Na swoim koncie ma m.in. zwycięstwa nad takimi zawodnikami jak Dawid Zawada, Daniel Skibiński, Maciej Jewtuszko, czy Gracjan Szadziński. Po serii czterech zwycięstw, Łodzianin był już bardzo blisko upragnionej walki o pas KSW. Co prawda dwa ostatnie pojedynki oddaliły go od tego celu, ale z tym większą motywacją będzie chciał rozpocząć podczas Wieczoru Walk SWD kolejną serię zwycięstw, która pozwoli ponownie wspiąć się na szczyt największej polskiej organizacji.

Na jego drodze stanie reprezentant MMATADORES KCE, który jest uznawany za jeden z największych prospektów w kategorii półśredniej w Polsce. Dla zawodnika z Katowic będzie to absolutnie największe wyzwanie w karierze, ale rozpędzony serią trzech zwycięstw z rzędu jest przekonany o tym, że jego czas nadchodzi i to właśnie w najważniejszej z dotychczasowych walk, z najbardziej wymagającym rywalem, będzie w stanie pokazać pełnię swojego potencjału i przebojem wedrzeć się do czołówki wagi półśredniej w naszym kraju.


Data publikacji: 23 kwietnia 2019, 15:12
Zobacz również
Walt Harris UFC
fot. Zdjęcie: USA News Hub
Udostępnij:

Aktualności

Podczas badań moczu, po gali UFC 232, 29 grudnia 2018 roku w organizmie Amerykanina wykryto niedozwoloną substancję, dokładniej środek anaboliczny uznawany za lek – LGD-4033 lub inaczej Ligandrol. Zwycięstwo Walta Harrisa odniesione nad Andriejem Arłowskim zostało anulowane, a walkę uznano za nieodbytą. Sportowiec przekazał komisarzom wszystkie informacje dotyczące środków, które zażywał oraz udostępnił próbki suplementów. Podczas badań wyszło na jaw, iż suplement stosowany przez zawodnika był zanieczyszczony. Dzięki takiemu wyjaśnieniu się sprawy Walt Harris został zawieszony na 4 miesiące, zamiast dwuletniego „wypoczynku” od oktagonu. Dodatkową karą dla sportowca jest grzywna w wysokości 4 tysięcy dolarów.

O wyniku pojedynku Amerykanina z Białorusinem na gali UFC 232 zadecydowali sędziowie. Zwycięstwo Harrisa nie zostało ogłoszone jednogłośnie. Jeden z sędziów przyznał zwycięstwo Arłowskiemu. Jednak dwóch pozostałych wskazało na Harrisa, dla którego była to druga wygrana z rzędu.

Andriej Arłowski ma na koncie już 28 walk w klatce UFC, z czego 16 wygranych. Swój debiut w największej organizacji zaliczył w listopadzie 2000 roku, gdzie wygrał pojedynek. Walt Harris (11-7, 1 NC) swój debiut w UFC zaliczył w 2013 roku. Podczas jego kariery zwycięstwa przeplatały się z porażkami. Amerykanin już 4 maja zawalczy na UFC na gali w Ottawie. Jego przeciwnikiem będzie Siergiej Spivak z Mołdawii.

 


Data publikacji: 23 kwietnia 2019, 15:08
Zobacz również
ksw 48 transmisja
fot. źródło: Ipla.tv
Udostępnij:

Aktualności

Oficjalna ceremonia ważenia zawodników odbędzie się rano, 26 kwietnia. Jednak wieczorem, o godzinie 18:00 w Centrum Spotkania Kultur w Lublinie fani będą mieli okazję oglądać oficjalną ceremonię ważenia. Odbędzie się symboliczne wejście na wagę oraz spotkanie twarzą w twarz zestawionych zawodników. Fani będą mieli okazję zobaczyć uczestniczących w tej gali wojowników po raz ostatni przed KSW 48. Wstęp jest wolny dla każdego.

Gala KSW 48 odbędzie się w sobotę, 27 kwietnia w Hali Globus, w Lublinie. W karcie walk zabrakło medialnych gwiazd KSW. Oczywiście nie oznacza to braku emocji, ponieważ organizatorzy postawili na jakość sportową.

Najbardziej wyczekiwaną jest walka wieczoru, w której o tymczasowy pas kategorii piórkowej zmierzą się Roman Szymański i Salahdin Parnasse. Francuz ma na koncie trzy wygrane walki w federacji KSW, z zawodnikami takimi jak Łukasz Rajewski, Artur Sowiński i Marcin Wrzosek. Po wspomnianych wygranych Parnasse zaczął być określany mianem przyszłej gwiazdy KSW. Jest sportowcem o niebanalnych umiejętnościach, który może „namieszać” w polskim MMA.
Roman Szymański nie lekceważy przeciwnika i najbliższy pojedynek uważa za jedno z największych wyzwań w jego karierze. Jednak pewny swojej formy Polak, w rozmowie z Polsatem Sport powiedział:

Jest szybki, ale to ja będę szybszy. Możecie być pewni, że do końcowego gongu będę próbował mu „coś urwać”

Podczas sobotniej gali swój debiut w organizacji KSW zaliczą: Hubert Szymajda, Szamil Musajew, Cezary Kęsik, Jakub Kamieniarz, Miloš Janičić, Filip Pejić i Stjepan Bekavac.

Z ostatnim z wymienionych zmierzy się Łukasz Jurkowski, dla którego ten pojedynek jest ważnym sprawdzianem. Czternaście lat temu zawodnicy zmierzyli się już ze sobą, zwycięstwo odniósł Chorwat. „Juras” domaga się nagrania z tej walki:

Tak naprawdę nie wiem w jakim świecie żyje Stipe, który twierdzi, że znokautował mnie kopnięciem. Jeżeli ktoś ma nagranie z tej walki, to proszę o udostępnienie go, ponieważ wyglądało to zgoła inaczej.

Jurkowski podczas gali KSW 48 ma szansę udowodnić, że jest lepszy.

Transmisję gali będzie można oglądać na otwartych antenach Polsatu.

 

Poniżej prezentujemy kartę walk gali w Lublinie:

 

Walka wieczoru:

Walka o tymczasowy pas wagi piórkowej

65,8 kg/145 lb: Roman Szymański (11-4, 1 KO, 3 SUB) vs. Salahdine Parnasse (12-0-1, 1 KO, 4 SUB)

 

Karta główna:

93 kg/205 lb: Łukasz Jurkowski (16-11, 4 KO, 6 SUB) vs. Stjepan Bekavac (19-9, 13 KO, 4 SUB)

70,3 kg/155 lb: Gracjan Szadziński (8-2, 6 KO) vs. Marian Ziółkowski (20-7-1-1NC, 5 KO, 12 SUB)

65,8 kg/145 lb: Filip Wolański (11-3, 3 KO, 2 SUB) vs. Filip Pejić (13-2-2, 8 KO, 3 SUB)

77,1 kg/170 lb: Michał Michalski (6-4, 2 KO, 1 SUB) vs. Miloš Janičić (11-2, 6 KO, 5 SUB)

83,9 kg/185 lb: Cezary Kęsik (8-0, 6 KO, 1 SUB) vs. Jakub Kamieniarz (7-5, 1 KO, 4 SUB)

70,3 kg/155 lb: Hubert Szymajda (8-2, 1 KO, 4 SUB) vs. Shamil Musaev (11-0, 6 KO, 2 SUB)

61,2 kg/135 lb: Sebastian Przybysz (4-2, 2 KO, 1 SUB) vs. Bogdan Barbu (14-9, 8 KO, 3 SUB)

 

Źródło: WP Sportowe Fakty, Polsat Sport


Data publikacji: 23 kwietnia 2019, 15:07
Zobacz również
Ortiz Hughes Liddell
fot. Zdjęcie: MMA Junkie
Udostępnij:

Aktualności

Jak zawsze zacznę od zjawiska szerszego, czegoś co charakteryzowało dany okres, wyróżniając go spośród innych. Niestety tym, za co zapamiętam akurat ten czas był…

Upadek starych mistrzów

Piszę niestety, ponieważ dotyczyło to zawodników wybitnych, o fantastycznym sercu do walki, którzy nie dobierali sobie rywali, tylko chcieli bić się z każdym i wszędzie. Zawodników, którzy albo bezwzględnie czyścili swoje kategorie wagowe, albo toczyli w nich największe batalie w dziejach. Zawodników, których nazwałem niegdyś mistrzami 2.0, czyli tymi którzy odprawili z kwitkiem pionierów – Graciego, Shamrocka, czy Colemana. Tymi, którzy niepodzielnie rządzili przez całe lata, ale właśnie teraz rozpoczął się ich schyłek.

Pisząc o schyłku mam na myśli taki moment, w którym czujesz obserwując od wielu lat wspaniałego wojownika, że coś się zmieniło, załamało. Że ten zawodnik nie wróci już na szczyt – jasne może wygrać jeszcze kilka walk, może – przy dobrym obrocie spraw – zostać nawet na powrót mistrzem, ale już nie będzie niszczył każdego rywala, którego przed nim postawisz. Słowem nie będzie na powrót tym, którym był przez długi okres czasu, nie stanie już nigdy w pozycji dominatora, tego najlepszego, do którego porównujemy wszystkich innych. Ten schyłek spróbuję uchwycić poniżej.

#1 Tito Ortiz.

The Huntington Beach Bad Boy zaczął upadać, jako pierwszy. Zawodnik, który wprost poniżał Kena Shamrocka, który niszczył Guya Mezgera, teraz sam raz za razem dostawał po twarzy. Podobnie, jak inni, których będę w tym miejscu opisywać miał oczywiście również swoje wzloty – nic nie załamywało się od razu.
Początek, w nakreślonym przeze mnie rozumieniu tego słowa – schyłku – Tito nastąpił zdecydowanie wcześniej, niż czasy tego odcinka. Wrzesień 2003 roku – Ortiz, po sześciu wygranych z rzędu, musi uznać wyższość wielkiego Randiego Couture. Walkę opisywałem w poprzednich odcinkach, więc nie powtarzając – pojawia się rysa na wizerunku wielkiego dominatora, człowieka który zrewolucjonizował ground and pound, który wprost niszczył fizycznie swoich przeciwników. Ale to nie porażka z Randym zrobiła na wszystkich największe wrażenie, a kolejne starcie Ortiza – kwiecień 2004 rok, gala UFC 47 – It’s on. Tam zostaje zrównany z ziemią, niczym Szwedzi pod Kircholem, a twórcą tej demolki jest oczywiście nikt inny, tylko Chuck Liddell. Tito zacznie się odbudowywać, wygra z Patrickiem Cote, wygra z Belfortem, pokona Griffina, ale kiedy znowu dostanie szansę z Liddellem padnie jak długi. Co znamienne migawki z nokautu Icemana na Ortizie wylądują wiele lat później w kultowej czołówce puszczanej przed numerowanymi galami: Tito osuwa się na kolana pod nawałą ciosów – symbol najlepiej oddający całą sytuację. To właśnie drugie ich starcie pasowało do definicji schyłku – Ortiz mógł wygrywać, mógł dawać dobre walki, ale miał już nad sobą sufit, którego przebić nie potrafił.
Potem nastąpiła świetna walka ze wschodzącą gwiazdą i zwycięzcą TUFa 2 Rashadem Evansem i wreszcie…
UFC 84 maj 2008 roku. Tito Ortiz kontra Lyoto The Dragon Machida. Brazylijczyk jest po czterech zwycięstwach w UFC z rzędu. Ma niesamowicie nietypowy styl i bardzo niewygodny sposób walki.

Wszyscy są ciekawi, jak poradzi sobie z długoletnim mistrzem. Czy zwycięstwa nad Nakamurą czy dobrze znanym z Polski Sokodjou były rozpoczęciem pięknej kariery fantastycznego zawodnika, czy jedynie pojedynczymi zwycięstwami, nad fighterami spoza ścisłego topu kategorii półciężkiej? Walka została ustawiona, jako czwarta od końca – za ważniejsze uznano starcie BJ Penna z Seanem Serkiem, Wanderleia Silvy z Keithem Jardinem i, o dziwo Wilsona Gouvei z Goranem Reljiciem. To już pokazuje, że nazwisko Ortiz przestało już być tak głośne…

3 rundy w kontrakcie, Yves Lavigne jako sędzia. Do oktagonu jako pierwszy wkracza witany owacyjnie przez tłum Tito. Ricco Rodriguez i reszta zespołu Punishment idą tuż za nim. Rogan i Goldberg zastanawiają się, czy zobaczą Ortiza w formie z pierwszej rundy z Griffinem, czy wręcz jeszcze lepszego ze swoich złotych czasów? A może jednak tego, który przegrywał ostatnie starcia z Randym i Chuckiem? Jak na niego wpływa kontuzja pleców i wreszcie jakie ma szansę z tym, którego już teraz określa się mianem „przyszłości kategorii półciężkiej”? Tito idzie skupiony, pewnie trzymając podwójne flagi Stanów Zjednoczonych i Meksyku. Jak zawsze podskakuje z nogi na nogę, jak zawsze z „płonącą” czapką swojego teamu na głowie. Widać na jego twarzy emocje i ogromną chęć zwycięstwa. Po nim pojawia się Lyoto, w tle ostra muzyka, Brazylijczyk ubrany w kimono karateki przedstawiany jest, jako zawodnik o niesamowicie nietypowym, luźnym wręcz stylu walki. Czarny pas w karate, tego samego koloru w BJJ, do tego idealny rekord 12-0. Podczas prezentacji tłumy wiwatują jednak na cześć Ortiza – dawny mistrz wciąż jest ich ulubieńcem.

Lavigne daje sygnał do rozpoczęcia walki za maksymalnie 17 minut wszystko stanie się jasne.

W pierwszej rundzie nie dzieje się zbyt wiele, a równocześnie mamy odpowiedź na niemal wszystkie pytania. Ortiz nie jest w stanie skrócić dystansu i obalić Brazylijczyka. Lyoto z ogromną łatwością wyprowadza niskie kopnięcia, w kolejnych minutach również ciosy na tułów. Wszelkie próby wrestlingu zrzuca z siebie z najwyższą wprost swobodą. Tito nie trafia również w stójce, młoci powietrze, próbuje zamknąć, dogonić rywala, ale nie daje to dosłownie nic. Kiedy wreszcie udaje mu się dopaść Machidę ten rzuca nim o ziemię i zaczyna okładać po twarzy – tylko gong ratuję Ortiza przed porażką w pierwszym starciu. W przerwie Goldberg zadaje słuszne pytanie – skoro Lyoto wygrywa w stójce i jeszcze do tego potrafi obalić Tito, to gdzie ten może szukać swoich szans?

Runda druga – Dragon walczy uważnie, nie ryzykuje, ale jest szybszy, więc raz za razem kąsa – ręką, nogą, ciągle schodzi z linii ciosu, wycofuje się, aby zadać precyzyjny cios ponownie. Ortiz nie trafia…wcale. Jedyne próba obalenia kończy się dla niego na plecach. Po niej otrzymuje jeszcze soczyste kolano. Machida nie wygląda imponująco – to Ortiz prezentuje się, jak zawodnik z innych czasów, jak ktoś kto przyszedł ze starą bronią na współczesne pole walki. Zaczyna się wściekać, bo jego rywal nie chce stanąć naprzeciw niego w starym stylu i wymieniać ciosów, względnie przepychać pod siatką. Jak na dłoni widać, że MMA uciekło staremu mistrzowi i nie umie już się w nim połapać. 2-0 Lyoto.

Runda trzecia. Wreszcie coś się zmienia. Po 11 minutach zupełnego odstawania i niemożności trafienia, czy obalenia rywala, Ortiz wreszcie dopada go przy siatce, serwuje trochę klinczu, trochę brudnego boksu – jest iskierka nadziei – Huntington Beach Bad Boy zaczyna wygrywać rundę i wtedy Brazylijczyk od niechcenia uderza kolanem – Ortiz pada na ziemię. Lyoto uderza raz za razem łokciami i pięściami. Ale po chwili Tito udaje się ustabilizować gardę, obronić się i wyprowadzić akcję, która mogła zmienić historię – na minutę przed końcem zapina trójkąt i jest o krok od poddania przyszłego mistrza. Lyoto jednak ucieka – Ortiz był o krok, ale przegrywa walkę jednogłośnie 27-30. Końcówka nie może przesłonić całego obrazu – bardzo ostrożny i oszczędny w ruchach Machida jest szybszy, jest lepszy w obaleniach, lepiej bije, lepiej kopie, pozostawiając Ortiza zawsze o jeden krok za sobą. I tak już zostanie.

To, co wydarzyło się po tej walce, nie było już nawet schyłkiem, a stało się upadkiem wielkiego mistrza. W sześciu kolejnych i zarazem ostatnich walkach w UFC Tito wygrał raz, notując bolesne porażki z Forrestem Griffinem, Mattem Hammilem (tym samym, którego był mentorem i coachem podczas TUFa), Rashadem Evansem i Antonio Nogeirą.

#2 Matt Hughes

Matt, kiedy Ortiz zaczynał powoli obniżać swe loty, wciąż jeszcze był u szczytu formy. Pokonał BJ Penna, aby przegrać z będącym na niesamowitej wprost fali wznoszącej GSP, ale to jedynie wyrównało, pomiędzy nimi rachunki, więc sprawa kto jest lepszy, wydawała się być wciąż otwartą. Szczególnie, że później wygrywa z Lights out Lytlem i dostaje szansę na odzyskanie swojej pozycji – bierze udział (jako trener oczywiście) w Ultimate Fighterze naprzeciw ówczesnego mistrza – Matta Serry. Zgodnie z tradycją miało mu to dać możliwość walki z nim, a zatem szansy na odzyskanie tytułu. Niestety Serra doznaje kontuzji pleców i wycofuje się z zaplanowanego starcia. Dlatego zamiast walki ze swoim imiennikiem dostaje szansę na pas tymczasowy. Musi tylko wygrać starcie z GSP…

29 grudnia 2007 roku Mandalay Bay Events Center w Las Vegas UFC 79 Nemesis. W tym samym evencie zaplanowano starcie Wanderleia z Icemanem, którym również zajmę się w tym odcinku. Widownia rozgrzana do czerwoności czeka na rozstrzygnięcie jednej z najważniejszych trylogii w historii UFC. Dwaj byli mistrzowie stają do walki o wakujący tymczasowy pas.

W promo filmach przypomnienie prztyczka, jaki zafundował Hughesowi GSP po jego zwycięstwie nad BJ Pennem – pada więc słynne „I’m not impressed”. Matt przekonuje jednak, że będzie lepszym zawodnikiem, niż w ich drugim starciu i że zaskoczy młodego Kanadyjczyka. George też jest pewny siebie, a komentatorzy przypominają, że zupełnie zdominował Hughesa w ich ostatniej walce. Najpierw pojawia się Amerykanin, za jego plecami idzie inny wielki – Rutheless Robbie Lawler oraz niezniszczalny Jeremy Horn. Matt jest bardzo skupiony i spokojny, a Rogan wyrokuje że zobaczymy zupełnie innego Hughesa, wspominając jego najlepsze występy, przeciw Roycowi i Pennowi. Goldberg dodaje, że to wciąż najbardziej utytułowany welterweight w historii.
Wejście George’a jest bardziej dynamiczne – ostrzejsza muzyka, większy luz samego zawodnika. Komentatorzy wskazują, że to najbardziej atletycznie utalentowany zawodnik w UFC i fighter, który jest obecnie prawdopodobnie najlepszym zapaśnikiem, mimo tego, że nigdy nie uprawiał tego sportu. Tradycyjny strój GSP, a’la Karate kid tylko wzmacnia to wrażenie. Wreszcie Kanadyjczyk wchodzi do oktagonu, po raz ostatni nie w walce o niekwestionowane mistrzostwo UFC, a jedynie o pas tymczasowy. Tyle, że tego dnia nie o pasy chodziło, a o rozstrzygnięcie jednej z najważniejszych trylogii w historii MMA. Buffer przypomina że walczyć będzie dwóch byłych mistrzów i że czeka nas wojna. Hughes ma 5 porażek, George 2. Kto zaliczy kolejną? Pada kultowe it’s time i zaczyna się pierwsza runda.

Hughes szybko próbuje skrócić dystans, ale George uprzedza go lewą ręką – Matt traci równowagę – pierwsze ostrzeżenie zostało wysłane. Hughes zmienia postawę – walczy teraz z odwrotnej pozycji, co Rogan komentuje w prosty sposób – chce mieć łatwiejszą drogę do obalenia przeciwnika. Jednak Rush prezentuje się imponująco – szybki, lekki na nogach, świetnie czujący dystans, wyprowadzający precyzyjne niskie kopnięcia i z łatwością uciekający przed próbami sprowadzeń wielkiego rywala. Matt jest widocznie wolniejszy, ciągle w defensywie, po kolejnym kopnięciu, to Kanadyjczyk sprowadza Hughesa na ziemię. Przyciska go do siatki i świetnie pracuje pięściami i łokciami. Matt próbuje przetrwać, przykleja się do Kanadyjczyka, lecz GSP przechodzi jego gardę – dosiad. Kolejne uderzenia, sędzia upomina Rusha, żeby nie uderzał w tył głowy, więc ten raz za razem pada całym ciałem na leżącego pod nim Amerykanina. Po chwili już uderza z góry, Matt oddaje plecy, GSP próbuje duszenia, aby po chwili przejść do balachy – tylko gong ratuje Hughesa przed porażką. Kanadyjczyk dominuje w każdej płaszczyźnie i podobnie jak w przypadku Ortiza z Machidą trudno wskazać sposób, dzięki któremu Matt mógłby skończyć tę walkę zwycięsko.

Runda druga. Znów wymiany na korzyść Kanadyjczyka, kolano, obalenie, pozycja boczna. Twarz Hughesa jest czerwona od ciosów i zmęczenia. A GSP nie zwalnia, uderza łokciem, Hughes walczy z dołu, ale to jedynie walka o zmniejszenie potencjalnych obrażeń, a nie o zwycięstwo, ale i to się nie udaje. Dosiad, Matt po chwili oddaje plecy – dostaje porcje uderzeń w twarz, ale udaje mu się wstać, sam próbuje obalenia, ale to…Kanadyjczyk rzuca nim o matę przez biodro, niczym wytrawny judoka. GSP stabilizuje trójkąt z góry, od razu przechodzi do kimury, Amerykanin dosłownie szamocze się próbując w jakikolwiek sposób uciec, lecz wpada w głęboką balachę i głośnym krzykiem oznajmia Mazzagatiemu, konieczność zakończenia walki. Rush pokonuje go zatem tak samo, jak Matt jego w walce numer 1. Kanadyjczyk oddaje honory Hughesowi, ale wszyscy widzieli, że absolutnie zdominował Amerykanina i to on jest przyszłością nie tylko tej kategorii wagowej, ale całego UFC. Wszyscy czekają na jego walkę z Mattem Serrą. A Hughes w wywiadzie wskazuje, że był znakomicie przygotowany, ale George jest po prostu lepszym zawodnikiem. Szczera prawda.

Matt już nigdy nie dostanie szansy, aby walczyć o mistrzostwo – jego pech polegał na tym, że musiał czekać na porażkę Rusha – nie mógł raczej liczyć na walkę numer 4, a GSP przez kolejne 6 lat, ani razu nie przegrał, zawieszając karierę dopiero po UFC 167 i walce z Johnym Hendricksem. Hughes nie doczekał tego momentu, odchodząc na sportową emeryturę dwa lata wcześniej…

Ale nie tylko walki z GSP były powodem stopniowego zmierzchu Matta. W kolejnej walce, podczas UFC 85 Bedlam przegrywa z Thiago Alvesem – ponownie przed czasem. W tamtym momencie jego rekord z 5 ostatnich walk wynosi 2-3. W późniejszym okresie pokona Serrę (UFC 98), który jak się okazało nie został wielkim mistrzem i pozostanie znany głównie z jednej sensacyjnej walki z GSP. Po nim Renzo Gracie, dla którego był to pierwszy i jedyny występ w UFC. Wreszcie ostatnim udanym występem jednego z największych mistrzów będzie założenie anakondy całkiem solidnemu Riccardo Almeidzie. Ale to wciąż mieściło się w kategorii schyłku, nie możności wdrapania się na szczyt, o której wszyscy już doskonale wiedzą. Historia Matta zakończy się brutalnie – BJ Penn zniszczy go w 21 sekund, a Josh Koscheck zakończy jego karierę na sekundę przed końcem 1 rundy ich starcia. Czyli tak samo, jak wiele lat wcześniej Hughes zastopował GSP. Można w tym upatrywać pewnego symbolu.

#3 Chuck Liddell

Jeśli ktoś może być kandydatem do miana bohatera najbardziej bolesnego upadku z bardzo wysokiego konia, to właśnie Iceman. Ten, który seryjnie niszczył rywali z absolutnie najwyższej półki – Ortiza, Couture’a, Babaloo Sobrala, czy Horna, nagle zaczął padać, niczym mucha. Stał się najlepszym dowodem na to, że szczęka to coś, co z czasem u zawodników zaczyna się osłabiać. Porażkę z Rampagem już opisywałem, ale była pierwszym znakiem schyłku wielkiego Chucka. Po niej daje świetną walkę z niezwykle groźnym Keithem Jardine (UFC 76 – Knockout), niestety ją także przegrywa (decyzja). Chwile później staje do walki z zawodnikiem, który jest, jak jego odbicie w lustrze – czyli z Wanderleiem The Axe murderem Silvą. Obaj eksplozywni, obaj niegdyś na zwycięskiej ścieżce, a teraz na zakręcie. I obaj, ze szczęką gorszą niż dawniej.
UFC 79 Nemesis, to tu Hughes spadnie z piedestału przegrywając po raz drugi z GSP. Dwaj weterani wychodzą do klatki chwilę wcześniej. Mają dać wszystkim wojnę wszechczasów, po której któryś z nich padnie z głośnym hukiem. Stało się jednak inaczej – nie było nokautu, lecz decyzja – Iceman odnosi w jej wyniku ostatnią wygraną w swej karierze. Co znamienne – zakończy ją dopiero dwa i pół roku później…

Kolejnym kamieniem milowym w coraz szybszym upadku wielkiego mistrza stało się UFC 88 Breakthrough. Chuck staje do walki z Rashadem Evansem. Suga jest niepokonany. Jego rekord na tamten moment, to 11 zwycięstw i jeden remis. Zwycięzca TUFa 2, wojownik który we wspaniałym stylu pokonał Brada Imesa, a po bardzo wyrównanych walkach Stephana Bonnara i Michaela Bispinga, teraz miał się okazać tym, który zrobi kolejny krok w stronę wysłania Chucka na emeryturę.

6. września 2008 roku Phillips Arena w Atlancie. W zajawce promującej obaj zawodnicy opowiadają o tym, jak już nie mogą się doczekać, żeby przyłożyć w szczękę temu drugiemu. Chuck zapowiada pierwszą porażkę w karierze Evansa, Suga że wyprawi przyjęcie pożegnalne dla Icemana.

W teamie Evansa Keith Jardine – człowiek, który mógł bardzo wiele opowiedzieć o mocnych i słabych stronach Liddela. Suga wchodzi jako pierwszy, po nim pojawia się jedna z najbardziej kultowych postaci w historii UFC – zawsze z tym samym irokezem i z tymi samymi lodowymi znakami na spodenkach – The Iceman Chuck Liddell. Stary mistrz wygląda imponująco – jest skoncentrowany, jest w formie i epatuje tym killer’s Instinct, z którego zawsze słynął. Już tylko chwile dzielą nas od przekonania się, kto jest lepszy. Buffer zapowiada, sędziuje Herb Dean.

Zaczynamy. Iceman kołuje trzymając dystans, czeka na cios, który może skontrować. Ale Suga jest spokojny – wie, że z Liddellem nie można szarżować. Dużo ruchu na nogach, ale i tak – bam dostaje cios od Chucka, ale znosi go bardzo dobrze. Mimo całego tego gadania przed walką obaj mają dużo respektu dla przeciwnika, starają się być precyzyjni i uważni. Raz trafia Evans, ale Liddell odpowiada jeszcze mocniej już w chwilę później. W zasadzie cała pierwsza runda, to bokserskie szachy i z tego pojedynku w moim odczuciu, to Chuck wyszedł trochę lepiej. Był nieco bardziej precyzyjny i agresywniejszy. Evans bardziej na wstecznym biegu schodząc z linii ciosu i nie dając zamknąć się pod siatką.
Runda druga. Szybko okazuje się, że w tym starciu będzie więcej wymian, Evans częściej staje w miejscu naprzeciw Liddella. Obaj wyprowadzają ciosy, obaj trafiają. Sytuacja staje się raz za razem coraz bardziej dynamiczna. Wreszcie Chuck chce wyprowadzić podbródkowy, Rashad bije z góry, ponad jego ręką i…zacytuję Rogana trafia niczym piorun prosto w szczękę Liddella. Iceman is out cold, jak mawiają Amerykanie. Leży jak długi, Suga triumfuje.

Myślę, że wszystkim po tym nokaucie stanął przed oczami równie ciężki z rąk Rampage’a. Zaczęto zastanawiać się, czy to aby nie koniec Icemana, którego styl zakładał, że owszem – przyjmie cios, ale wyprowadzi w zamian jeszcze cięższy. Teraz na to ostatnie brakowało już czasu – Chuck padał sekundy wcześniej. Niestety, tak już zostało – Liddell już nigdy nie wygrał walki w MMA. Przegra z Shogunem (TKO) i Franklinem (KO). Ze swoich sześciu ostatnich walk przegrywa 5, w tym 4 brutalnie przed czasem.

W ten sposób kończyła się wielka kariera trzech wielkich mistrzów. Co prawda ich ostatnie walki w UFC miały miejsce nieco później (2010 Liddell, 2011 Hughes i 2012 Ortiz), to jednak w tym okresie rozpoczął się ich schyłek.

Wielka trójka w liczbach – łączna liczba walk: 75. Bilans w sztosie: 44-9, bilans u schyłku: 5-16-1. Liddell 15-2 do walki z Quintonem (UFC 71), 1-5 po niej, Hughes 15-3 do trzeciej walki z GSP (UFC 79), 3-4 po niej, Ortiz 14-5-1 do walki z Machidą (UFC 84), 1-6 po niej.

I tak jak właśnie oni w brutalny sposób odprawili dawnych mistrzów – Ortiz Shamrocka, Hughes Graciego, a Liddell Couture’a (oczywiście Randy został z nami na dużo dłużej, ale to nie jest normalny człowiek), tak ich odprawiła nowa gwardia – GSP, Machida, Griffin, czy Rashad Evans (jako jedyny obok Kapitana Ameryki pokonał, zarówno Ortiza, jak i Liddella).

Autor: Krzysztof Schechtel


Data publikacji: 23 kwietnia 2019, 10:10
Zobacz również
KSW najdłuższy staż
fot. Zdjęcie: KSW
Udostępnij:

Aktualności

Na KSW 48 w Lublinie panowie znów skrzyżują rękawice w drugiej walce wieczoru sobotniego wydarzenia. Zobaczcie zapowiedź tego starcia:

Łukasz Jurkowski vs. Stjepan Bekavac – Trailer

KSW 48 już w sobotę 27 kwietnia w telewizji Polsat i Polsat Sport, a także na KSWTV.com oraz Ipla.tv.

Informacja prasowa KSW


Data publikacji: 23 kwietnia 2019, 9:57
Zobacz również
Norman Parke vs Artur Sowiński
fot.
Udostępnij:

Aktualności

Norman Parke vs Artur Sowiński spotkają się w klace KSW już 18 maja w Gdańsku.

'Stormin’ to zawodnik nadający kolorytu, szczególnie na polskim podwórku MMA. W swojej ostatniej walce pokonał na punkty Borysa Mańkowskiego. Wielu fanów nie podzielało werdyktu sędziowskiego, włącznie z samym przegranym. Można się było spodziewać, że niebawem dojdzie do rewanżu. Nic bardziej mylnego. Organizacja KSW po raz kolejny zaskoczyła, zestawiając charakternego Irlandczyka z jednym z ulubionych polskich zawodników – Arturem Sowińskim.

Popularny Kornik swoja ostatnią walkę wygrał na punkty z Kamilem Szymuszowskim podczas gali KSW 46. Walka niestety nie była porywająca i nie zachwyciła fanów mieszanych sztuk walki. Sowiński wrócił do swojej starej kategorii po straceniu pasa w wadze piórkowej. Artur sam przyznaje, że zdecydowanie lepiej czuję się w dywizji lekkiej. Tym razem jednak stanie do walki w limicie umownym, gdzie będzie musiał powalczyć z bezkompromisowym i bitnym Normanem Parkiem.

Informacje o gali KSW 49 możecie sprawdzić pod tym linkiem.

 

 


Data publikacji: 22 kwietnia 2019, 19:49
Zobacz również
gaethje
fot. usatoday
Udostępnij:

Aktualności

Justin odkąd dołączył do UFC zaliczył 3 wygrane i 2 przegrane. Ostatnie dwie walki do dwa zwycięstwa przez nokaut, kolejno na Jamesie Vicku i Edsonie Barbozie. Justin ma nadzieję, że kolejna wygrana w tym stylu znacznie przybliży go do walki z obecnym mistrzem Khabibem Nurmagomedovem, lub też po prostu mu ją da.

Myślę, że wygrane jak te ostatnie, to jest to – dziś chodzi o to, jak wygrywasz. Możesz wygrać ale niezbyt imponująco, ale ja wygrywam w ten lepszy sposób i to często.

-powiedział w The MMA Hour.

Sądzę, że moje skille w zapasach przyniosłyby mi wiele korzyści w tej walce, tak samo moja obrona obaleń. Jestem bardzo pewny mojej stójki, jestem pewien, że gameplan, który stworzę z trenerem będzie wykonamy. Myślę, że dzięki moim zdolnościom sportowym jestem trudny dla każdego.

Umiem dobrze chwytać, bardzo dobrze. Mam świetny grappling. Jednak z Khabibem, nie zamierzam w tej płaszczyźnie walczyć. Wyjdę tam, aby powstrzymywać jego obalenia i to jest to, co mi się przydało przez cały ten czas. W klinczu jestem naprawdę mocny. Byłbym dla niego najtrudniejszym rywalem. Bez wątpienia. To wyzwanie, na które nie mogę się doczekać.

Póki co jednak wydaje się, że Justin musi nieco poczekać na walkę z Khabibem, bo pierwszy w kolejce jest nowy mistrz tymczasowy w wadze lekkiej, Dustin Poirier, z którym notabene Justin przegrał.

Jak myślicie, jak wyglądałaby walka Justina z Khabibem?

 

 


Data publikacji: 22 kwietnia 2019, 14:03
Zobacz również
Szymański Parnasse
fot. źródło: KSW
Udostępnij:

Aktualności

Stawką walki wieczoru Roman Szymański vs. Salahdine Parnasse będzie tytuł tymczasowego mistrza KSW w wadze piórkowej. Partnerem wydarzenia jest Województwo Lubelskie oraz Miasto Lublin.

Zobaczcie zapowiedź tego starcia

https://www.youtube.com/watch?v=66ZLy_LhnPo&feature=youtu.be


Data publikacji: 22 kwietnia 2019, 9:47
Zobacz również
fot. Zdjęcie: MMA Fighting
Udostępnij:

Aktualności

Kurz bitewny opadł – czyli podsumowanie UFC w Sankt Petersburgu.

Przede wszystkim nie przydawajmy tej gali zbyt dużego znaczenia, nie sądzę, aby jej wyniki spędzały sen z powiek największym w branży. Nie zawalczył na niej nikt spośród najważniejszych postaci dzisiejszego UFC – a w walce wieczoru spotkali się dwaj zawodnicy mający razem 79 lat. To jest urok europejskich fight nightów – stawia się na lokalne nazwiska, jako wisienkę na torcie dodając jedno – dwa spośród tych bardziej znanych. Rankingów do góry nogami 149 fight night nie wywróci – Amerykanie patrzą głównie na własne podwórko.

Co oczywiście nie oznacza, że nie należy cieszyć się z formy, jaką pokazał Krzysztof Jotko (przez komentatorów uporczywie nazywany Dżotko) i Michał Oleksiejczuk. Przeciwnie – uważam, że byli znakomici i aż trudno wskazać, który z nich lepiej zrealizował swój plan na walkę. Zatem najpierw o nich.

Jako pierwszy pokazał się Lord, bo niestety – podobnie jak Marcin Tybura, nie załapał się do karty głównej. Jego rywalem był Gadzhimurad Antigulov – przyznaję, że jego nazwisko nie mówi mi nic, a moje jedyne skojarzenie, to relacje z gal ACB redaktora Mikaela, który ciągle pisze o jakiś babajevach, czy innych azarbanavajach. Rekord w dniu walki 20-5 i zanim przeszedł do UFC imponujący streak 14 zwycięstw z rzędu z ludźmi z artykułów Smirnoffa. W najlepszej organizacji świata szło mu jednak gorzej – 2 zwycięstwa i jedna porażka. Ale i tak był to nie najgorszy rywal, jak na trzecią walkę w organizacji Lorda. Przed walką przypomniałem sobie, jak Szymon Kołecki zapytany przez pewnego znanego redaktora-gadułę o to, od jakich zawodników chętnie zapożyczyłby konkretne aspekty MMA, wymienił w stójce właśnie Oleksiejczuka. Pomyślałem wówczas, że chce być miły dla kolegi, ale po kilku chwilach walki z Antigulovem zrozumiałem, że to wcale nie była kokieteria. Michał ma ręce stworzone do zabijania. Robią większą demolkę, niż lewy Conora. Naprawdę patrzyłem w zdumieniu, jak jego rywal ląduje na deskach dosłownie, przy każdym dotknięciu pięściami Oleksiejczuka. Co za siła – co za timing wyprowadzanych ciosów, Michał – mam nadzieję, że kawał kariery przed Tobą. Coś pięknego. Jak ktoś walki nie oglądał i jakimś cudem nie zna wyników dodam, że Lord wygrał w pierwszej rundzie. Przez nokaut oczywiście i to po 44 sekundach.

Krzysztof wszedł do klatki w ramach karty głównej, co cieszy zważywszy na jego trzy porażki z rzędu. Jotko walczył w sobotę po raz 11 dla UFC, co jest naprawdę super wynikiem zważywszy na jego 29 lat. To tylko o 1 walka mniej niż stoczyła dla UFC Joanna Jędrzejczyk i o 2 mniej, niż Janek Błachowicz. Robi wrażenie. O rywalu Polaka nie napiszę nic, ponieważ w oktagonie nie istniał. To, co zrobił z nim Jotko, było deklasacją, przy której Khabib – Conor wydaje się być wyrównanym starciem. Obalał kiedy chciał, łącznie z góry będąc ponad 9 minut. To są niemal dwie pełne rundy! Do tego różnica w ciosach…118 do 8. Przeczytajcie to sobie na głos 110 CIOSÓW RÓŻNICY. 110. U jednego z sędziów wynik 30-25. Gdyby ta walka trwała 5 rund, to jestem przekonany, że wygrałby ją 7-8 punktami. Rzeźnia, masakra, pogrom i poniżenie. Największe wrażenie zrobił na mnie zapięty pod koniec drugiej rundy krucyfiks – technika dosyć rzadka i szalenie efektowna. Brawo Krzysztof – tak jak krzyczałeś po walce – UFC, to jest Twój dom. Swoją drogą widać, że Jotko zaczyna umieć robić wokół siebie show. Cenne. No i niech mi ktoś teraz znowu zacznie wypisywać, że Polacy powinni siedzieć w naszych gymach, bo w Stanach gówno umieją…(nic naszym akademiom nie ujmując, chwalił je w komentarzu nawet sam Dan Hardy).

Tak, jak nie mogę doczekać się dalszego przebiegu kariery Michała i Krzyśka, tak niestety obawiam się, że Marcina Tybury w UFC możemy już nie zobaczyć. Nie chcę się pastwić nad jego występem, napiszę jedynie – był wolny, nie miał dobrego pomysłu na walkę, a w każdym razie go nie zrealizował. Rywal też walczył trochę w slow motion, ale przynajmniej trafiał. W drugiej rundzie na tyle skutecznie, że Tybura zachwiał się i padł na deski, gdzie przeciwnik dokończył tylko dzieło zniszczenia. Nie wiem, gdzie podział się Marcin z walki z Werdumem, czy Pestą. Coś poszło w jego dalszych przygotowaniach i treningach nie tak. Szkoda, bo naprawdę był blisko najważniejszych walk w królewskiej kategorii. Z szacunku. dla zwycięzcy odrobinę o nim. Shamil Abdurakhimov walczył dotychczas w UFC 6 razy, pokonując Arlovskiego (dawny mistrz ma najlepsze lata daleko za sobą), Shermana, Harrisa i Hamiltona. 3 razy przez decyzję, raz wygrywa przez KO. Jego porażki to Derreck Lewis i Timothy Johnson (obaj przez TKO w pierwszej rundzie). Moim zdaniem wielkiej kariery nie zrobi. No ale Tyburę pokonał.

Co poza naszymi na tej Gali? Moim zdaniem niewiele. Fajnie pokazał się Mustafaev i chyba słusznie dostał bonus po cudownej obrotówce na twarz Fizieva. Świetnie walczył Pavlovich – na tego faceta chyba warto mieć baczenie – 13-1 (jedyna porażka w debiucie w UFC z Overeemem ujmy nie przynosi), 26 lat i w drugiej walce od razu bonus. Żałuję, że sprzątnęli nagrodę Jotce i Oleksiejczukowi, bo w sumie nie byłoby nie sprawiedliwością, gdyby te nagrody dostali właśnie Polacy. Za najlepszą walkę tego wieczoru uznano starcie Islama Makhacheva z Armanem Tsarukyanem. Dziwna decyzja – w tej walce zadano coś koło 50 ciosów, całość wyglądała bardziej na starcie rodem z Abu Dhabi, niż z MMA, no ale może lepszych i wyrównanych zarazem walk nie stwierdzili.

Znana z TUFa Roxanna Modafferi wypunktowała w fajny sposób Antoninę Shevchenko – starszą siostrę Valentiny. Roxanne konsekwentnie schodziła do parteru, fajnie w nim uderzała – w zasadzie nawet ta walka była moim zdaniem ciekawsza, niż ta wybrana najlepszą. Ale może nie znam się na kulankach. Nie rozpisując się o pozostałych trzech pojedynkach z undercardu przejdę do main eventu.

Był słaby. Reem przyjmował dużo ciosów, tyle że niewiele mu one robiły. Co pewien czas próbował dosyć ciekawe kolano z wyskoku w nisko pochyloną szczękę Oleinika no i wreszcie trafił. Jak to z Alistairem – było po walce. Dla Rosjanina była to 12 porażka w 70 występie w MMA. Dla legendarnego Holendra 45 zwycięstwo w walce numer 63. W rankingu ciężkiej Overeem jest siódmy i myślę, że kilka niezłych walk wciąż jeszcze może dać. Zobaczymy.

Reasumując – gala dosyć przeciętna, szczególnie na tle swojej poprzedniczki – UFC 236, o której poematy można by napisać. Co cieszy – jednymi z najmocniejszych jej punktów byli Polacy – Jotko i Oleksiejczuk. Następny fight night już za tydzień – na szczęście w Stanach (dokładnie na Florydzie), więc karta będzie rzecz jasna lepsza (Jackare, Teixeira, Lineker…).

Autor: Krzysztof Schechtel


Data publikacji: 22 kwietnia 2019, 8:17
Zobacz również
Na tej stronie są wykorzystywane pliki cookies. Stosujemy je w celach zapewnienia maksymalnej wygody przy korzystaniu z naszych serwisów. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki oraz akceptujesz naszą politykę prywatności.

Ten artykuł jest dostępny tylko w zagraniczej odsłonie tego serwisu.