fot.
Aktualności
Jak to się stało, że ze zwykłego zawodnika Conor McGregor stał się największą gwiazdą MMA na świecie? Ba, największym i najlepiej opłacanym nazwiskiem w historii tej dyscypliny? Przecież nie dlatego, że był ze wszystkich najlepszy. Jasne – dawał super walki, pokonując kolejno: Brimage’a, Hollowaya, Brandao, Poirera, Sivera, Mendesa i Aldo, ale przecież nie on jeden pokonywał siedmiu przyzwoitych, czy nawet bardzo dobrych przeciwników z rzędu. Nie on jeden nokautował wielu z nich w pierwszych rundach. Różnicę zrobił fantastyczny pomysł na siebie. Kiedy inni myśleli, że wystarczy wybrać sobie groźny przydomek, muzyczkę na wejście i fajną czapkę na głowę, Conor stworzył personę. Stworzył mit szalonego Irlandczyka, który nie boi się nikogo i niczego, który nie cofnie się przed żadnym wariactwem, bo żyje dokładnie tak, jak chce żyć. Jest bezkompromisowy i nie do pokonania. A potem ten mit sprzedał.
Najpierw biznesmen, potem zawodnik
Początek 2016 roku – McGregor zaczyna beef z Rafaelem dos Anjos. – Conor uczyni mnie bogatym kochanie, ubieraj czerwone majteczki – krzyczał na konferencji prasowej Irlandczyk. Wybierając RDA po raz pierwszy uznał, że dobrym dla niego rozwiązaniem jest pójście do wyższych kategorii wagowych. Dobrym biznesowo, bo sportowo niekoniecznie…
McGregor ma 175 cm wzrostu. Waży 70kg (według wikipedii). RDA o 7kg więcej. Dużo? Tak, szczególnie jeśli jesteś strikerem i masz walczyć z kimś o dużo lepszym parterze. Tobie trudniej go znokautować, jemu łatwiej skontrolować ciebie. Conor to oczywiście wie, tyle że przestaje myśleć jak sportowiec, myśli jak biznesmen, równocześnie wciąż wypowiadając się, jak wykreowana przez siebie postać – niepokonany Notorius. Fani szaleją, jeszcze mocniej wierząc, że ich idol jest nie do pokonania. Liczby rosną, zainteresowanie także, Conor jest na szczycie.
Jak było później? Wiemy doskonale – RDA wypada z rozpiski, jako zastępstwo w ostatniej chwili pojawia się Nate Diaz. 183 cm wzrostu, fantastyczna odporność na ciosy, 5cm większy zasięg. Na codzień zapewne ważący dużo więcej, niż Irlandczyk. Można zawalczyć z nim w 155 – Diaz się zgodzi, a jak nie on to ktoś inny – kto odmówiłby Conorowi i takiej kasie? Ale nie – McGregor może się bić w 170 – przecież i tak jest nie do pokonania. Wychodzi więc na przeciw dużo wyższego, znacznie cięższego zawodnika, który ma świetną stójkę i fantastyczne BJJ.
Rear naked choke kończy walkę z młodszym z Diazów. Cały świat obiegają zdjęcia duszonego aroganta. Haterzy się cieszą, a potencjalni rywale nie szczędzą złośliwości. Czy był bez szans? Oczywiście że nie – Conor był na początku tej walki lepszy, ale musiał w niej zrobić dużo więcej, niż jego rywal. Wygrywał z Diazem w stójce, jak nikt wcześniej. Trafiał, usadzał go, wyglądał genialnie. Ale Nate ma już inną odporność na ciosy. To nie jest Chad Mendes, to nie jest Diego Brandao – to jest 25 funtów więcej! Więc Nate wytrzymuje, ma lepsze kardio, ma lepszy parter – wygrywa.
Czy ta historia nie mogła potoczyć się inaczej? Rewanż z Hollowayem? Rewanż z Aldo? Walka z Jeremy Stephensem? Niestety nie mogła, bo McGregora przestała już interesować tradycyjna, sportowa kariera. Dla niego droga Silvy, Jonesa, czy GSP była zbyt długa i zbyt zwyczajna. Przecież on tu nie przyszedł, po to żeby brać udział, ale żeby rozbić bank. Większy, niż ktokolwiek przed nim.
Biznesman się nie cofa
McGregor kombinuje co dalej. Niby mógłby powiedzieć: to nie moja kategoria wagowa, jestem królem w innej, ale to zamknęłoby mu drogę do champ-champ, a przecież to był jego pierwotny pomysł (RDA był wówczas panującym mistrzem wagi lekkiej). Więc musiał postawić wszystko na rewanż z Diazem. I tym razem, po raz przedostatni zamysł biznesowy Irlandczyka przełożył się na wynik sportowy.
W rewanżu dostaliśmy jedną z najlepszych walk w historii. Absolutną perełkę, walkę w której było wszystko. Conor ją wygrał (jak ktoś ma wątpliwości polecam analizę Firasa Zahabi), a sama gala przebiła wszystkie rekordy PPV w historii MMA. Wszystko złożyło się dla Irlandczyka idealnie – zbudował świetną formę sportową i perfekcyjnie zaplanował wszystko biznesowo. I to na kilka kroków do przodu.
Po UFC 202, nikt nie mógł już powiedzieć, że Irlandczyk nie może bić się wyżej i dowolnie skakać po kategoriach wagowych. Może być champ-champ i tak się właśnie stało.
W osiem miesięcy od swojej trzeciej (a pierwszej znaczącej) porażki w karierze, McGregor bez litości obija Eddiego Alvareza. Walka to majstersztyk – genialnie zrealizowany plan, spektakularny nokaut i po raz pierwszy w historii dwa pasy u jednego zawodnika równocześnie. Conor rozdaje karty, jego plan się powiódł. Jego droga to pokaz biznesowego geniuszu połączonego z wybitnymi umiejętnościami sportowymi. Mieszanki która z zawodnika, który w styczniu 2015 roku jechał do Niemiec walczyć z Denisem Siverem, zrobiła w niecałe dwa lata największą gwiazdę w historii tej dyscypliny. I tego nie osiągnął żaden szalony Irlandczyk – nie wierzcie w te bajki. To projekt bardzo inteligentnego człowieka biznesu.
Sprzedać swój mit za miliony dolarów
Wywindował się na sam szczyt, zrealizował swój plan. Teraz trzeba było złamać kolejną barierę finansową i zapewnić sobie takie pieniądze, o jakich żaden zawodnik UFC nie mógł nawet marzyć. Bam – zawalczmy więc z tym, który pieniądze na sportach walki umie robić, jak nikt inny. Więc wymyślił i wypromował walkę, która nie miała prawa wypalić. Niczym taran zmusił UFC, żeby za nim poszła. Pomyślcie sami, czy Wy wierzyliście, że to się może zdarzyć? Ja nie.
I tu rozpoczął się brutalny proces świadomej egzekucji własnego mitu. Żeby móc zrobić tak niewyobrażalnie wielki money fight McGregor musiał przejść do boksu. Czy miał tam szanse? Bliskie zeru. Wiara w ten jeden luj ogłuszacz, przeciw Floydowi była naiwnością. Ja nawet nie wiem, czy Conor ją miał, ale pojedynek wypromował z taką pewnością siebie, że pół świata w nią uwierzyło. Z pełną odpowiedzialnością zapędził miliony ludzi, żeby oglądali, jego porażkę. Żeby hejterzy delektowali się memami z jego uślinioną gębą, kiedy jego kardio i ciosy Mayweathera sprawiały, że miał dość. No ale kasa się zgadzała.
Ale to jeszcze nie była ostateczna egzekucja mitu. To jeszcze nie był szafot, a bardziej… upokarzająca chłosta na oczach gawiedzi. Wciąż jeszcze żył przecież Notorious MMA. Podwójny mistrz, który co prawda tytuły potracił, ale tylko przez nieaktywność. Miliony wciąż wierzyły, że wróci do MMA i pozamiata.
Więc wrócił, ale poprzedził swój powrót bardzo cwanym zabiegiem – niewalczeniem. Zauważcie, że Irlandczyk walczył zazwyczaj po 2-3 razy w roku. Nagle, po walce z Eddim przestał walczyć wcale. Kontuzje? Nie. Trudne sytuacje życiowe? Nic z tych rzeczy. W ten sposób podbijał wagę swojej kolejnej walki do poziomu kosmicznego. Chyba nikt nigdy na to wcześniej nie wpadł (GSP o taki cynizm nie posądzam). W międzyczasie oczywiście nie daje o sobie zapomnieć. A to jakiś wózek w autobus, a to jakiś twitterowy beef, czy inne dziwne zachowanie owocujące problemami z prawem. Nie walczył, a wciąż był największym nazwiskiem w całym rosterze. Nie miał tytułów, a i tak każdy wolałby walczyć z nim, niż o wszystkie pasy razem wzięte.
Wreszcie, łaskawie, po niemal dwóch latach braku aktywności w oktagonie, wraca. Jest to chyba najbardziej wyczekiwany powrót w historii mma (może obok GSP). Znowu zainteresowanie sięga gwiazd, znowu biznesman liczy pieniądze. A, że wybrał dla swojego sportowego alter ego przeciwnika najgorszego z możliwych? Tym lepiej – świat dzieli się na tych, którzy cieszą się, bo na pewno dostanie bęcki oraz tych, którzy podziwiają odwagę szalonego (sic!) Irlandczyka! I jedni i drudzy zapłacą.
Tak kolejne bariery PPV przebiła UFC 229 – Conor McGregor vs Khabib Nurmagomedov. Kolejny wielki sukces, którego kosztem była walka z przeciwnikiem, spod ktorego w życiu nie wstanie. Z rywalem, który obala, jak nikt inny, więc wszystkie proste wyrzuty bioder nie zadziałają. Tu były tylko dwie opcje – trafi na początku pierwszej, albo drugiej rundy, albo nie trafi i przeleży całą walkę pod dagestańskim materacem. Oczywiście aż do momentu jakiegoś poddania. I tak się stało. Niepokonany Notorious wtedy właśnie zginął. Poszedł na ten szafot, sadzając na widowni setki milionów ludzi. Wszyscy zobaczyli, że nie stoi przed nimi mityczny celtycki wojownik z zielonej wyspy, tylko… człowiek. Notorious przestał być już potrzebny.
Dodatkowo Conor – biznesmen celowo nakręcił okropną wprost atmosferę, której stał się zresztą ofiarą po walce. Zrobił wszystko, żeby wywołać skrajne emocje i móc sprzedać się jak najdrożej. I udało mu się to.
Pamiętam, jak zapytano JJ, czy mogłaby zawalczyć z Amandą Nunez. Nasza wspaniała mistrzyni uśmiechnęła się i powiedziała, że nie miałaby żadnych szans. Słowem – odpowiedziała jak realnie myślący sportowiec, a nie jak bizneswoman, która traktuje swoją twarz, jak coś, co można oddać do zdemolowania za pieniądze. Conor myśli inaczej, bo on takie rzeczy kalkuluje – 20 minut upokorzenia, parę tygodni hejtu, a potem wygodne życie dla siebie, rodziny, czy nawet przyszłych wnuków (jego własne słowa). Nie wiem tylko, czy bić mu za to brawo, czy kręcić głową z niedowierzaniem.
I co teraz?
Dziś już to wiemy – McGregor wraca na walkę z Donaldem Cerrone. To rywal zdecydowanie wygodniejszy, niż Khabib i Mayweather, co nie znaczy, że łatwy. Szczególnie w limicie 170 funtów. No właśnie. Skąd ten szalony limit? Po co to Conorowi? Przecież tym razem rywal nie bierze walki na 11 dni przed, jak Diaz i nie będzie miał problemów z cięciem. Olśnienie nastąpiło po obejrzeniu podcastów Chaella Sonnena i Brendana Schauba. Przecież pojawił się ostatnio ktoś, kogo gwiazda świeci tak mocno, że może wygenerować ogromne pieniądze. I po nie chce sięgnąć McGregor. Słowem Conor chce udowodnić Danie, że nie jest zbyt mały dla Masvidala. Chcę ponownie, jak w przypadku Mayweathera, zmusić go, do wali której tamten nie chce promować.
Do tego przypuszczam, że nęci go BMF Belt. Ktoś inny wpadł na coś, co zażarło wprost niesamowicie. Na coś genialnego biznesowo, a równocześnie bardzo bliskiego obecnemu wizerunkowi Conora – faceta rzucającego wózkami, mającego problemy z prawem, mafią i bijącego starszych ludzi po barach. BMF jest dla niego stworzony. A w każdym razie walka o niego sprzeda się niesamowicie. Więc ponownie – ryzykuje. Walka z Cerrone będzie przez ten limit trudniejsza, ale jeśli ją wygra przestanie być za małym mężczyzną dla Jorge. White nie będzie przekonany? To może tak w okolicach wakacji domknięcie trylogii z Natem? McGregor udowodnił, że ma szansę pokonać Diaza. Conor rzuca kośćmi i to dwa razy – jeśli mu się uda – obstawiam McGregor vs Masvidal o pas BMF pod koniec 2020, albo na początku 2021 roku. I kolejne przebicie rekordów PPV. A że szanse ma jedynie iluzoryczne? Co z tego – przyszłe wnuki już teraz mogłyby liczyć swoje pieniądze.
Sprawdź także: Z archiwum UFC: Powrót do przeszłości!
Data publikacji: 9 grudnia 2019, 19:49
Zobacz również