Ortiz Hughes Liddell
Zdjęcie: MMA Junkie

Upadek starych mistrzów

Po cholernie długiej przerwie wracam z szóstym odcinkiem (część 1/2), w którym poza tradycyjnym odnotowaniem najważniejszych wydarzeń okresu od UFC 75 do UFC 90 ze wszystkimi fight nightami pomiędzy, zajmę się pojęciem schyłku wielkich mistrzów. Wam pozostawiam ewentualną refleksję nad tym, czy wpisują się w tą definicję również wielcy współcześni, jak Conor McGregor i nasza wspaniała i jedyna w swoim rodzaju Joanna Jędrzejczyk.

Jak zawsze zacznę od zjawiska szerszego, czegoś co charakteryzowało dany okres, wyróżniając go spośród innych. Niestety tym, za co zapamiętam akurat ten czas był…

Upadek starych mistrzów

Piszę niestety, ponieważ dotyczyło to zawodników wybitnych, o fantastycznym sercu do walki, którzy nie dobierali sobie rywali, tylko chcieli bić się z każdym i wszędzie. Zawodników, którzy albo bezwzględnie czyścili swoje kategorie wagowe, albo toczyli w nich największe batalie w dziejach. Zawodników, których nazwałem niegdyś mistrzami 2.0, czyli tymi którzy odprawili z kwitkiem pionierów – Graciego, Shamrocka, czy Colemana. Tymi, którzy niepodzielnie rządzili przez całe lata, ale właśnie teraz rozpoczął się ich schyłek.

Pisząc o schyłku mam na myśli taki moment, w którym czujesz obserwując od wielu lat wspaniałego wojownika, że coś się zmieniło, załamało. Że ten zawodnik nie wróci już na szczyt – jasne może wygrać jeszcze kilka walk, może – przy dobrym obrocie spraw – zostać nawet na powrót mistrzem, ale już nie będzie niszczył każdego rywala, którego przed nim postawisz. Słowem nie będzie na powrót tym, którym był przez długi okres czasu, nie stanie już nigdy w pozycji dominatora, tego najlepszego, do którego porównujemy wszystkich innych. Ten schyłek spróbuję uchwycić poniżej.

#1 Tito Ortiz.

The Huntington Beach Bad Boy zaczął upadać, jako pierwszy. Zawodnik, który wprost poniżał Kena Shamrocka, który niszczył Guya Mezgera, teraz sam raz za razem dostawał po twarzy. Podobnie, jak inni, których będę w tym miejscu opisywać miał oczywiście również swoje wzloty – nic nie załamywało się od razu.
Początek, w nakreślonym przeze mnie rozumieniu tego słowa – schyłku – Tito nastąpił zdecydowanie wcześniej, niż czasy tego odcinka. Wrzesień 2003 roku – Ortiz, po sześciu wygranych z rzędu, musi uznać wyższość wielkiego Randiego Couture. Walkę opisywałem w poprzednich odcinkach, więc nie powtarzając – pojawia się rysa na wizerunku wielkiego dominatora, człowieka który zrewolucjonizował ground and pound, który wprost niszczył fizycznie swoich przeciwników. Ale to nie porażka z Randym zrobiła na wszystkich największe wrażenie, a kolejne starcie Ortiza – kwiecień 2004 rok, gala UFC 47 – It’s on. Tam zostaje zrównany z ziemią, niczym Szwedzi pod Kircholem, a twórcą tej demolki jest oczywiście nikt inny, tylko Chuck Liddell. Tito zacznie się odbudowywać, wygra z Patrickiem Cote, wygra z Belfortem, pokona Griffina, ale kiedy znowu dostanie szansę z Liddellem padnie jak długi. Co znamienne migawki z nokautu Icemana na Ortizie wylądują wiele lat później w kultowej czołówce puszczanej przed numerowanymi galami: Tito osuwa się na kolana pod nawałą ciosów – symbol najlepiej oddający całą sytuację. To właśnie drugie ich starcie pasowało do definicji schyłku – Ortiz mógł wygrywać, mógł dawać dobre walki, ale miał już nad sobą sufit, którego przebić nie potrafił.
Potem nastąpiła świetna walka ze wschodzącą gwiazdą i zwycięzcą TUFa 2 Rashadem Evansem i wreszcie…
UFC 84 maj 2008 roku. Tito Ortiz kontra Lyoto The Dragon Machida. Brazylijczyk jest po czterech zwycięstwach w UFC z rzędu. Ma niesamowicie nietypowy styl i bardzo niewygodny sposób walki.

Wszyscy są ciekawi, jak poradzi sobie z długoletnim mistrzem. Czy zwycięstwa nad Nakamurą czy dobrze znanym z Polski Sokodjou były rozpoczęciem pięknej kariery fantastycznego zawodnika, czy jedynie pojedynczymi zwycięstwami, nad fighterami spoza ścisłego topu kategorii półciężkiej? Walka została ustawiona, jako czwarta od końca – za ważniejsze uznano starcie BJ Penna z Seanem Serkiem, Wanderleia Silvy z Keithem Jardinem i, o dziwo Wilsona Gouvei z Goranem Reljiciem. To już pokazuje, że nazwisko Ortiz przestało już być tak głośne…

3 rundy w kontrakcie, Yves Lavigne jako sędzia. Do oktagonu jako pierwszy wkracza witany owacyjnie przez tłum Tito. Ricco Rodriguez i reszta zespołu Punishment idą tuż za nim. Rogan i Goldberg zastanawiają się, czy zobaczą Ortiza w formie z pierwszej rundy z Griffinem, czy wręcz jeszcze lepszego ze swoich złotych czasów? A może jednak tego, który przegrywał ostatnie starcia z Randym i Chuckiem? Jak na niego wpływa kontuzja pleców i wreszcie jakie ma szansę z tym, którego już teraz określa się mianem „przyszłości kategorii półciężkiej”? Tito idzie skupiony, pewnie trzymając podwójne flagi Stanów Zjednoczonych i Meksyku. Jak zawsze podskakuje z nogi na nogę, jak zawsze z „płonącą” czapką swojego teamu na głowie. Widać na jego twarzy emocje i ogromną chęć zwycięstwa. Po nim pojawia się Lyoto, w tle ostra muzyka, Brazylijczyk ubrany w kimono karateki przedstawiany jest, jako zawodnik o niesamowicie nietypowym, luźnym wręcz stylu walki. Czarny pas w karate, tego samego koloru w BJJ, do tego idealny rekord 12-0. Podczas prezentacji tłumy wiwatują jednak na cześć Ortiza – dawny mistrz wciąż jest ich ulubieńcem.

Lavigne daje sygnał do rozpoczęcia walki za maksymalnie 17 minut wszystko stanie się jasne.

W pierwszej rundzie nie dzieje się zbyt wiele, a równocześnie mamy odpowiedź na niemal wszystkie pytania. Ortiz nie jest w stanie skrócić dystansu i obalić Brazylijczyka. Lyoto z ogromną łatwością wyprowadza niskie kopnięcia, w kolejnych minutach również ciosy na tułów. Wszelkie próby wrestlingu zrzuca z siebie z najwyższą wprost swobodą. Tito nie trafia również w stójce, młoci powietrze, próbuje zamknąć, dogonić rywala, ale nie daje to dosłownie nic. Kiedy wreszcie udaje mu się dopaść Machidę ten rzuca nim o ziemię i zaczyna okładać po twarzy – tylko gong ratuję Ortiza przed porażką w pierwszym starciu. W przerwie Goldberg zadaje słuszne pytanie – skoro Lyoto wygrywa w stójce i jeszcze do tego potrafi obalić Tito, to gdzie ten może szukać swoich szans?

Runda druga – Dragon walczy uważnie, nie ryzykuje, ale jest szybszy, więc raz za razem kąsa – ręką, nogą, ciągle schodzi z linii ciosu, wycofuje się, aby zadać precyzyjny cios ponownie. Ortiz nie trafia…wcale. Jedyne próba obalenia kończy się dla niego na plecach. Po niej otrzymuje jeszcze soczyste kolano. Machida nie wygląda imponująco – to Ortiz prezentuje się, jak zawodnik z innych czasów, jak ktoś kto przyszedł ze starą bronią na współczesne pole walki. Zaczyna się wściekać, bo jego rywal nie chce stanąć naprzeciw niego w starym stylu i wymieniać ciosów, względnie przepychać pod siatką. Jak na dłoni widać, że MMA uciekło staremu mistrzowi i nie umie już się w nim połapać. 2-0 Lyoto.

Runda trzecia. Wreszcie coś się zmienia. Po 11 minutach zupełnego odstawania i niemożności trafienia, czy obalenia rywala, Ortiz wreszcie dopada go przy siatce, serwuje trochę klinczu, trochę brudnego boksu – jest iskierka nadziei – Huntington Beach Bad Boy zaczyna wygrywać rundę i wtedy Brazylijczyk od niechcenia uderza kolanem – Ortiz pada na ziemię. Lyoto uderza raz za razem łokciami i pięściami. Ale po chwili Tito udaje się ustabilizować gardę, obronić się i wyprowadzić akcję, która mogła zmienić historię – na minutę przed końcem zapina trójkąt i jest o krok od poddania przyszłego mistrza. Lyoto jednak ucieka – Ortiz był o krok, ale przegrywa walkę jednogłośnie 27-30. Końcówka nie może przesłonić całego obrazu – bardzo ostrożny i oszczędny w ruchach Machida jest szybszy, jest lepszy w obaleniach, lepiej bije, lepiej kopie, pozostawiając Ortiza zawsze o jeden krok za sobą. I tak już zostanie.

To, co wydarzyło się po tej walce, nie było już nawet schyłkiem, a stało się upadkiem wielkiego mistrza. W sześciu kolejnych i zarazem ostatnich walkach w UFC Tito wygrał raz, notując bolesne porażki z Forrestem Griffinem, Mattem Hammilem (tym samym, którego był mentorem i coachem podczas TUFa), Rashadem Evansem i Antonio Nogeirą.

#2 Matt Hughes

Matt, kiedy Ortiz zaczynał powoli obniżać swe loty, wciąż jeszcze był u szczytu formy. Pokonał BJ Penna, aby przegrać z będącym na niesamowitej wprost fali wznoszącej GSP, ale to jedynie wyrównało, pomiędzy nimi rachunki, więc sprawa kto jest lepszy, wydawała się być wciąż otwartą. Szczególnie, że później wygrywa z Lights out Lytlem i dostaje szansę na odzyskanie swojej pozycji – bierze udział (jako trener oczywiście) w Ultimate Fighterze naprzeciw ówczesnego mistrza – Matta Serry. Zgodnie z tradycją miało mu to dać możliwość walki z nim, a zatem szansy na odzyskanie tytułu. Niestety Serra doznaje kontuzji pleców i wycofuje się z zaplanowanego starcia. Dlatego zamiast walki ze swoim imiennikiem dostaje szansę na pas tymczasowy. Musi tylko wygrać starcie z GSP…

29 grudnia 2007 roku Mandalay Bay Events Center w Las Vegas UFC 79 Nemesis. W tym samym evencie zaplanowano starcie Wanderleia z Icemanem, którym również zajmę się w tym odcinku. Widownia rozgrzana do czerwoności czeka na rozstrzygnięcie jednej z najważniejszych trylogii w historii UFC. Dwaj byli mistrzowie stają do walki o wakujący tymczasowy pas.

W promo filmach przypomnienie prztyczka, jaki zafundował Hughesowi GSP po jego zwycięstwie nad BJ Pennem – pada więc słynne „I’m not impressed”. Matt przekonuje jednak, że będzie lepszym zawodnikiem, niż w ich drugim starciu i że zaskoczy młodego Kanadyjczyka. George też jest pewny siebie, a komentatorzy przypominają, że zupełnie zdominował Hughesa w ich ostatniej walce. Najpierw pojawia się Amerykanin, za jego plecami idzie inny wielki – Rutheless Robbie Lawler oraz niezniszczalny Jeremy Horn. Matt jest bardzo skupiony i spokojny, a Rogan wyrokuje że zobaczymy zupełnie innego Hughesa, wspominając jego najlepsze występy, przeciw Roycowi i Pennowi. Goldberg dodaje, że to wciąż najbardziej utytułowany welterweight w historii.
Wejście George’a jest bardziej dynamiczne – ostrzejsza muzyka, większy luz samego zawodnika. Komentatorzy wskazują, że to najbardziej atletycznie utalentowany zawodnik w UFC i fighter, który jest obecnie prawdopodobnie najlepszym zapaśnikiem, mimo tego, że nigdy nie uprawiał tego sportu. Tradycyjny strój GSP, a’la Karate kid tylko wzmacnia to wrażenie. Wreszcie Kanadyjczyk wchodzi do oktagonu, po raz ostatni nie w walce o niekwestionowane mistrzostwo UFC, a jedynie o pas tymczasowy. Tyle, że tego dnia nie o pasy chodziło, a o rozstrzygnięcie jednej z najważniejszych trylogii w historii MMA. Buffer przypomina że walczyć będzie dwóch byłych mistrzów i że czeka nas wojna. Hughes ma 5 porażek, George 2. Kto zaliczy kolejną? Pada kultowe it’s time i zaczyna się pierwsza runda.

Hughes szybko próbuje skrócić dystans, ale George uprzedza go lewą ręką – Matt traci równowagę – pierwsze ostrzeżenie zostało wysłane. Hughes zmienia postawę – walczy teraz z odwrotnej pozycji, co Rogan komentuje w prosty sposób – chce mieć łatwiejszą drogę do obalenia przeciwnika. Jednak Rush prezentuje się imponująco – szybki, lekki na nogach, świetnie czujący dystans, wyprowadzający precyzyjne niskie kopnięcia i z łatwością uciekający przed próbami sprowadzeń wielkiego rywala. Matt jest widocznie wolniejszy, ciągle w defensywie, po kolejnym kopnięciu, to Kanadyjczyk sprowadza Hughesa na ziemię. Przyciska go do siatki i świetnie pracuje pięściami i łokciami. Matt próbuje przetrwać, przykleja się do Kanadyjczyka, lecz GSP przechodzi jego gardę – dosiad. Kolejne uderzenia, sędzia upomina Rusha, żeby nie uderzał w tył głowy, więc ten raz za razem pada całym ciałem na leżącego pod nim Amerykanina. Po chwili już uderza z góry, Matt oddaje plecy, GSP próbuje duszenia, aby po chwili przejść do balachy – tylko gong ratuje Hughesa przed porażką. Kanadyjczyk dominuje w każdej płaszczyźnie i podobnie jak w przypadku Ortiza z Machidą trudno wskazać sposób, dzięki któremu Matt mógłby skończyć tę walkę zwycięsko.

Runda druga. Znów wymiany na korzyść Kanadyjczyka, kolano, obalenie, pozycja boczna. Twarz Hughesa jest czerwona od ciosów i zmęczenia. A GSP nie zwalnia, uderza łokciem, Hughes walczy z dołu, ale to jedynie walka o zmniejszenie potencjalnych obrażeń, a nie o zwycięstwo, ale i to się nie udaje. Dosiad, Matt po chwili oddaje plecy – dostaje porcje uderzeń w twarz, ale udaje mu się wstać, sam próbuje obalenia, ale to…Kanadyjczyk rzuca nim o matę przez biodro, niczym wytrawny judoka. GSP stabilizuje trójkąt z góry, od razu przechodzi do kimury, Amerykanin dosłownie szamocze się próbując w jakikolwiek sposób uciec, lecz wpada w głęboką balachę i głośnym krzykiem oznajmia Mazzagatiemu, konieczność zakończenia walki. Rush pokonuje go zatem tak samo, jak Matt jego w walce numer 1. Kanadyjczyk oddaje honory Hughesowi, ale wszyscy widzieli, że absolutnie zdominował Amerykanina i to on jest przyszłością nie tylko tej kategorii wagowej, ale całego UFC. Wszyscy czekają na jego walkę z Mattem Serrą. A Hughes w wywiadzie wskazuje, że był znakomicie przygotowany, ale George jest po prostu lepszym zawodnikiem. Szczera prawda.

Matt już nigdy nie dostanie szansy, aby walczyć o mistrzostwo – jego pech polegał na tym, że musiał czekać na porażkę Rusha – nie mógł raczej liczyć na walkę numer 4, a GSP przez kolejne 6 lat, ani razu nie przegrał, zawieszając karierę dopiero po UFC 167 i walce z Johnym Hendricksem. Hughes nie doczekał tego momentu, odchodząc na sportową emeryturę dwa lata wcześniej…

Ale nie tylko walki z GSP były powodem stopniowego zmierzchu Matta. W kolejnej walce, podczas UFC 85 Bedlam przegrywa z Thiago Alvesem – ponownie przed czasem. W tamtym momencie jego rekord z 5 ostatnich walk wynosi 2-3. W późniejszym okresie pokona Serrę (UFC 98), który jak się okazało nie został wielkim mistrzem i pozostanie znany głównie z jednej sensacyjnej walki z GSP. Po nim Renzo Gracie, dla którego był to pierwszy i jedyny występ w UFC. Wreszcie ostatnim udanym występem jednego z największych mistrzów będzie założenie anakondy całkiem solidnemu Riccardo Almeidzie. Ale to wciąż mieściło się w kategorii schyłku, nie możności wdrapania się na szczyt, o której wszyscy już doskonale wiedzą. Historia Matta zakończy się brutalnie – BJ Penn zniszczy go w 21 sekund, a Josh Koscheck zakończy jego karierę na sekundę przed końcem 1 rundy ich starcia. Czyli tak samo, jak wiele lat wcześniej Hughes zastopował GSP. Można w tym upatrywać pewnego symbolu.

#3 Chuck Liddell

Jeśli ktoś może być kandydatem do miana bohatera najbardziej bolesnego upadku z bardzo wysokiego konia, to właśnie Iceman. Ten, który seryjnie niszczył rywali z absolutnie najwyższej półki – Ortiza, Couture’a, Babaloo Sobrala, czy Horna, nagle zaczął padać, niczym mucha. Stał się najlepszym dowodem na to, że szczęka to coś, co z czasem u zawodników zaczyna się osłabiać. Porażkę z Rampagem już opisywałem, ale była pierwszym znakiem schyłku wielkiego Chucka. Po niej daje świetną walkę z niezwykle groźnym Keithem Jardine (UFC 76 – Knockout), niestety ją także przegrywa (decyzja). Chwile później staje do walki z zawodnikiem, który jest, jak jego odbicie w lustrze – czyli z Wanderleiem The Axe murderem Silvą. Obaj eksplozywni, obaj niegdyś na zwycięskiej ścieżce, a teraz na zakręcie. I obaj, ze szczęką gorszą niż dawniej.
UFC 79 Nemesis, to tu Hughes spadnie z piedestału przegrywając po raz drugi z GSP. Dwaj weterani wychodzą do klatki chwilę wcześniej. Mają dać wszystkim wojnę wszechczasów, po której któryś z nich padnie z głośnym hukiem. Stało się jednak inaczej – nie było nokautu, lecz decyzja – Iceman odnosi w jej wyniku ostatnią wygraną w swej karierze. Co znamienne – zakończy ją dopiero dwa i pół roku później…

Kolejnym kamieniem milowym w coraz szybszym upadku wielkiego mistrza stało się UFC 88 Breakthrough. Chuck staje do walki z Rashadem Evansem. Suga jest niepokonany. Jego rekord na tamten moment, to 11 zwycięstw i jeden remis. Zwycięzca TUFa 2, wojownik który we wspaniałym stylu pokonał Brada Imesa, a po bardzo wyrównanych walkach Stephana Bonnara i Michaela Bispinga, teraz miał się okazać tym, który zrobi kolejny krok w stronę wysłania Chucka na emeryturę.

6. września 2008 roku Phillips Arena w Atlancie. W zajawce promującej obaj zawodnicy opowiadają o tym, jak już nie mogą się doczekać, żeby przyłożyć w szczękę temu drugiemu. Chuck zapowiada pierwszą porażkę w karierze Evansa, Suga że wyprawi przyjęcie pożegnalne dla Icemana.

W teamie Evansa Keith Jardine – człowiek, który mógł bardzo wiele opowiedzieć o mocnych i słabych stronach Liddela. Suga wchodzi jako pierwszy, po nim pojawia się jedna z najbardziej kultowych postaci w historii UFC – zawsze z tym samym irokezem i z tymi samymi lodowymi znakami na spodenkach – The Iceman Chuck Liddell. Stary mistrz wygląda imponująco – jest skoncentrowany, jest w formie i epatuje tym killer’s Instinct, z którego zawsze słynął. Już tylko chwile dzielą nas od przekonania się, kto jest lepszy. Buffer zapowiada, sędziuje Herb Dean.

Zaczynamy. Iceman kołuje trzymając dystans, czeka na cios, który może skontrować. Ale Suga jest spokojny – wie, że z Liddellem nie można szarżować. Dużo ruchu na nogach, ale i tak – bam dostaje cios od Chucka, ale znosi go bardzo dobrze. Mimo całego tego gadania przed walką obaj mają dużo respektu dla przeciwnika, starają się być precyzyjni i uważni. Raz trafia Evans, ale Liddell odpowiada jeszcze mocniej już w chwilę później. W zasadzie cała pierwsza runda, to bokserskie szachy i z tego pojedynku w moim odczuciu, to Chuck wyszedł trochę lepiej. Był nieco bardziej precyzyjny i agresywniejszy. Evans bardziej na wstecznym biegu schodząc z linii ciosu i nie dając zamknąć się pod siatką.
Runda druga. Szybko okazuje się, że w tym starciu będzie więcej wymian, Evans częściej staje w miejscu naprzeciw Liddella. Obaj wyprowadzają ciosy, obaj trafiają. Sytuacja staje się raz za razem coraz bardziej dynamiczna. Wreszcie Chuck chce wyprowadzić podbródkowy, Rashad bije z góry, ponad jego ręką i…zacytuję Rogana trafia niczym piorun prosto w szczękę Liddella. Iceman is out cold, jak mawiają Amerykanie. Leży jak długi, Suga triumfuje.

Myślę, że wszystkim po tym nokaucie stanął przed oczami równie ciężki z rąk Rampage’a. Zaczęto zastanawiać się, czy to aby nie koniec Icemana, którego styl zakładał, że owszem – przyjmie cios, ale wyprowadzi w zamian jeszcze cięższy. Teraz na to ostatnie brakowało już czasu – Chuck padał sekundy wcześniej. Niestety, tak już zostało – Liddell już nigdy nie wygrał walki w MMA. Przegra z Shogunem (TKO) i Franklinem (KO). Ze swoich sześciu ostatnich walk przegrywa 5, w tym 4 brutalnie przed czasem.

W ten sposób kończyła się wielka kariera trzech wielkich mistrzów. Co prawda ich ostatnie walki w UFC miały miejsce nieco później (2010 Liddell, 2011 Hughes i 2012 Ortiz), to jednak w tym okresie rozpoczął się ich schyłek.

Wielka trójka w liczbach – łączna liczba walk: 75. Bilans w sztosie: 44-9, bilans u schyłku: 5-16-1. Liddell 15-2 do walki z Quintonem (UFC 71), 1-5 po niej, Hughes 15-3 do trzeciej walki z GSP (UFC 79), 3-4 po niej, Ortiz 14-5-1 do walki z Machidą (UFC 84), 1-6 po niej.

I tak jak właśnie oni w brutalny sposób odprawili dawnych mistrzów – Ortiz Shamrocka, Hughes Graciego, a Liddell Couture’a (oczywiście Randy został z nami na dużo dłużej, ale to nie jest normalny człowiek), tak ich odprawiła nowa gwardia – GSP, Machida, Griffin, czy Rashad Evans (jako jedyny obok Kapitana Ameryki pokonał, zarówno Ortiza, jak i Liddella).

Autor: Krzysztof Schechtel

Kategorie
FelietonUncategorized

Leave a Reply



Powiązane

Ten artykuł jest dostępny tylko w zagraniczej odsłonie tego serwisu.